Nie jesteś zalogowany! Załóż konto już teraz!

Szuler (cz. 8)

Świat często działa nie tak, jak chcemy. Na własnej skórze przekonuje się o tym Mario Dibra, asystent w klubie SK Himarë, który ostatnimi czasy został osaczony przez polityczne rozgrywki w zarządzie, zwolniony, potem zatrudniony z powrotem, który odzyskał dawną miłość, by w rezultacie przeżyć zawód miłosny — teraz zaś ma pistolet przy skroni i musi mówić, by przeżyć. A nad tym wszystkim unoszą się jeszcze opary bezsenności. Co wydarzyło się w Himarze w trakcie przerwy zimowej?

Myślałeś kiedyś o tym, że może nie grasz głównej roli we własnym życiu?
Że — tak jak w powieści czy w filmie — stanowisz tylko tło dla opowieści kogoś innego jak… drugoplanowa postać, nie przymierzając? Że istniejesz, ponieważ masz za zadanie wprawić w ruch odpowiednie mechanizmy, poruszyć obmyślone przez autora trybiki? Czasem zdarzają się takie momenty: czujesz wtedy wagę chwili, bo oto dzieje się Opowieść, tu i teraz, na naszych oczach. A, powiedz, myślałeś kiedyś o tym, jak zmieniłeś ludzi, którzy się z tobą spotkali? Bo przecież wiadomo, że wszyscy kształtujemy się nawzajem. Sprawiałeś, że płakali — i być może będą płakać już zawsze. Sprawiałeś, że nienawidzili, bali się i cieszyli, żałowali, myśleli, wyciągali wnioski. Że kochali — a może już nigdy nie przestaną kochać?… Sprawiałeś, że się ZMIENIALI — na dobre, na złe — i sam też się zmieniałeś. I teraz pytanie: co częściej — kształtowałeś czy byłeś kształtowany?
W dniach, o których opowiadam, czułem się bierny. Pusty w środku. Nic więcej. Zupełnie jakbym znalazł się nawet nie na drugim, ale na trzecim planie.
Wszystko, co się wydarzyło przez te kilka miesięcy… powrót Eleni, zatrudnienie Aidana Rubio, zmiany w zarządzie, sztabie szkoleniowym, zwolnienie Oltiona Dody, walka o przetrwanie na tym cholernym stanowisku asystenta, wreszcie Eleni mówiąca, że ma już kogoś, kogoś innego… to wszystko sprawiło, że byłem zmęczony. Właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że żyję tylko dlatego, by COŚ się stało. Nie wiedziałem dokładnie, co — ale miałem wrażenie, że kroi się naprawdę gruba rzecz, i teraz widzę, że się nie myliłem.
Siedzę przecież ze spluwą przy skroni i opowiadam… no cóż… nie o sobie.
Co? Mam trzymać się tematu? Och, wybacz… oczywiście. Chyba da się zrobić. Chyba — bo trudno tak pozbierać myśli… nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze będę mógł się skupić. Pomyśleć.
No i ta bezsenność… Łaskawie pominę opisy, kiedy leżałem w łóżku i gapiłem się w sufit, bo nie chcę cię zanudzić. A mógłbym.
Hm… tak.
Zacznijmy od tego, że mimo poczucia własnej beznadziejności, mimo całej tej rezygnacji i bezsilności, los sprawił, że również miałem okazję, by stać się Zmianą.

***

Trzecia w nocy. Leżałem jak zwykle na plecach, próbując pozbyć się sprzed oczu widoku Eleni, która szeptała głosem pełnym wyrzutów sumienia, że jest już zajęta, jej rzęs, warg, twarzy, szyi, piersi, ud, miałem ją całą na wyciągnięcie ręki, by w końcu obejść się ze smakiem. Nie musiałem nawet przymykać powiek, obraz ten miałem wypalony na siatkówce. W pokoju cicho — pozostali trenerzy spali — w całym hotelu, gdzie zostaliśmy zakwaterowani, panowała zresztą cisza jak makiem zasiał.
Tym samym, tak zaczynając, zniknąłem kilka ostatnich meczów, wierzę, że się nie obrazisz, powoli zaczyna przecież zmierzchać, nie będziemy tutaj siedzieć do rana, nie? Chociaż... muszę jeszcze wiele opowiedzieć, kto wie. Wstałem z łóżka, uważając, by sprężyny nie zaskrzypiały i nie obudziły wszystkich. Podszedłem do okna, wyjrzałem za nie, oparłszy łokcie o parapet. O szybę uderzały płatki śniegu, jeden, drugi, setny, dwusetny, wystarczyłoby chwilę poczekać… Nic niezwykłego w górach, a o tej porze roku też i wszędzie indziej. Ostatnie tygodnie listopada, wspominałem, gapiąc się bezmyślnie w ciemne szczyty, upłynęły w nieprzyjemnej atmosferze — traciliśmy punkty, których za nic w świecie stracić nie powinniśmy. Najpierw bezbarwna porażka z Delvinë, potem remis z Butrinti, kiedy bezładnie biliśmy głową w mur… Nie szło nam. Rundę jesienną i tym samym grudzień kończyliśmy spotkaniem z Vlorą, średniakiem, dobra okazja, by się przełamać. Pierwsza połowa przypominała poprzednie dwa mecze, żadnych goli, żadnych emocji, kilka — na palcach można było policzyć — składnych akcji; w szatni, podczas przerwy, Rubio po prostu milczał. Nie tak jak wcześniej, kiedy siedział cicho, bo mu nie zależało — teraz milczał, ale powietrze, przysiągłbyś, wręcz drżało od gniewnych słów, które nie padły. Zadziałało. Dwie bramki podczas kolejnych czterdziestu pięciu minut dały zwycięstwo.
Nowy Rok obchodziliśmy o wiele weselej.
Dwa tygodnie urlopów dla wszystkich i trzeba było zacząć obóz przygotowawczy. Nie wiem, jakie wtyki ma Rubio w zarządzie, ale załatwił nam wyjazd — pierwszy od… od zawsze, odkąd pamiętam, trenowaliśmy w Himarze. Chodziły plotki, że Hiszpan zażądał, by drużyna pojechała w Góry Korab, najwyższe w Albanii, jeśli chcesz wiedzieć, ale równie dobrze mógłby poprosić o podróż na Księżyc. Leśne dziadki na czele z prezesem Spaho postanowiły, że osiądziemy pod Keravnią, która leżała o wiele bliżej, co było kluczowe jeśli chodzi o sparingi, w dodatku pobyt tam mniej kosztował. No i gnieździliśmy się po kilka osób w pokoikach przypominających raczej cele, treningi prowadziliśmy na zimnie i wietrze, ale nie narzekałem, ba, nie pisnąłem ani złego słowa. Że niby czemu, pytasz?
Bo Eleni nie pojechała. Rubio znał już albański w wystarczającym stopniu. Szczerze mówiąc, bardzo się zdziwiłem, kiedy o tym usłyszałem; podejrzewałem, że właśnie Rubio jest tym nowym facetem Eleni, na nic innego, nikogo innego, wpaść nie mogłem — ale w takim wypadku czemu nie wybrali się razem? Może Eleni nie chciała? Nie wiedziałem. Wtedy. Nie powiem, że — ha! — te rozważania sprawiały, iż nie mogłem zasnąć, tak czy siak bym nie mógł, miałem jednak co robić podczas bezsennych nocy, w dzień nie było czasu, by myśleć. I bardzo dobrze.
Bo chciałem uciec.
Nie myśleć.

***

Brr.
Nie uwierzysz, ale w tych pieprzonych górach nauczyłem się stepować. Było tak zimno, że robiłem wszystko, by tylko nie zamarznąć na kość — w hotelu jeszcze dało się wyżyć, wystarczyło stoczyć i wygrać bitwę o miejsce przy grzejniku, ale na dworze… na dworze nie pomagał żaden sposób. Próbowałem dreptać z nogi na nogę, poruszać palcami, otulać się szczelnie kurtką, potem, podchodząc do problemu z innej strony, biegać nawet kółko, rozgrzewać się z chłopakami. I nic. Zrozum, całe życie mieszkałem w Himarze, nad Morzem Śródziemnym, tu temperatura nigdy nie schodzi poniżej dwudziestu stopni. Śnieg, zgadzam się, ładnie wygląda na obrazkach. I za szybą. Nie, kiedy musisz wychodzić oknem i odgarniać całą przestrzeń przed drzwiami, by je choćby uchylić. Och, wcale nie przesadzam; od początku podejrzewałem, że za tą Keravnią musi stać haczyk i rzeczywiście stał — to była dziura na końcu, a raczej cholernym szczycie świata. Porządniej przysypało i bum, byliśmy na chwilę odcięci od świata.
Te ośnieżone szczyty tylko czekały, by nas zabić.
Rubio zdawał się nie zwracać uwagi na pogodę, zawodników męczył regularnymi treningami, co prawda, w większości na hali, ale zdarzało się też, że mu odbijało i brał nas na wycieczki w teren — brnęliśmy wtedy z trudem, uśnieżeni po pas, przez las, stłoczeni niczym pieprzone pingwiny. Hiszpan miał chyba rodzinę w Rosji. Albo w Polsce. Ciekawe, czy widział kiedy niedźwiedzia… Nieważne. Tak czy siak, w takich chwilach marzyłem tylko, żeby znaleźć się z powrotem w hotelu, by odtajać, czasem nawet myślałem z utęsknieniem o powrocie do Himary — wtedy jednak natychmiast widziałem pod zamkniętymi powiekami twarz Eleni i brałem się w garść, zerkając odruchowo na Aidana Rubio, który prowadził grupę. Zmienił się, to na pewno. Już znał język, więc i częściej się odzywał, dowcipkując z piłkarzami, angażował się w treningi, nie miewał huśtawek nastroju, od dawna nie widziałem, by sięgał po tabletki, których wcześniej brał nawet po kilka dziennie. Wyglądał… szczęśliwiej. Odruchowo łączyłem ten fakt z domniemanym związkiem z Eleni i tym bardziej nie mogłem Hiszpana polubić.
Zima.
Nienawidzę zimy. Z dachów zwisały sople wielkości mamucich kłów, drzewa uginały się pod ciężarem białych, puchatych kołder, na oknach malowały się wzory ze szronu, śnieg, przysypawszy wszystko — widać było tylko utorowane ścieżki — skrzypiał, kiedy się po nim chodziło, nie topniejąc w dodatku ani na chwilę. I był mróz. Globalne ocieplenie? Zły adres.
Kiedy Fatmir Arbëri, nowy nabytek SK Himarë, dołączył do nas po ustaleniu warunków kontraktu, podobno uśmiechał się z zadowoleniem, mówiąc, że dobrze, iż klub dba o integrację zawodników na wycieczkach krajoznawczych. Potem kazano mu się ubierać i iść na trening i przestał się uśmiechać.
Sparingi zgodnie z tradycją zainicjowaliśmy meczem z juniorami. Żadnych eksperymentów ze składem, na boisko — a raczej na śnieg, który udawał boisko — wyszła ta sama ekipa co w meczach ligowych: w bramce Kaçi, na bokach obrony Shehu i Marchetti, w środku Malaj i Spyropoulos, potem pomoc w składzie Daja, Çela i Rochat, w ataku natomiast straszyli — od lewej — Krzemiński, Shahini i wspomniany przed chwilą Arbëri. W domu było trochę cieplej, tylko minus pięć na termometrze, więc na szczęście nikt nie umarł, ale cóż… na ten mecz można by spuścić zasłonę milczenia. Były pozytywy: strzeliliśmy gola. Hura. W ostatniej minucie. Hura. Rezerwowy Sulejmani dostał piłkę na szesnastym metrze, minął obrońcę, który niefortunnie zagrzebał się w murawie, to znaczy, w śniegu, uderzył, piłka podskoczyła na zaspie, a bramkarz tylko mógł obserwować ją wzrokiem, nawet nie dygnąwszy. Potem okazało się, że przymarzł do podłoża.
Ten gol dał nam zwycięstwo. No i tyle.
Więcej emocji i piłki nożnej tego dnia nie stwierdzono.

Strony:

1 2 3

O artykule
Kategoria: Kariery
Podkategoria: FM 2010
Dodano: 26.12.2010

Liczba wyświetleń: 4997

Średnia ocen: 6.00

Pozostałe części cyklu:
Szuler (cz.1)
Szuler (cz.2)
Szuler (cz.3)
Szuler (cz.4)
Szuler (cz.5)
Szuler (cz.6)
Szuler (cz.7)



Komentarze


Z tym materiałem nie są powiązane żadne opinie.



Aby dodawać komentarze musisz być zalogowany!

© Centrum FM
Mapa serwisu

Related Links